Ewa Gorządek: Proszę opowiedzieć o pomyśle na wystawę Brzuch
      Atlasa. Pokaże Pan na niej prace wielu artystów z Galerii Wymiany,
      ale szczególne miejsce zajmą twórcy młodego pokolenia, m.in. Artur
      Malewski, Grzegorz Drozd i Maurycy Gomulicki, którzy nie należą
      do tego grona.
      Józef Robakowski: Aby dojść do genezy tej koncepcji, muszę się
      cofnąć w czasie do lat 60. Jeszcze jako studenci, a studiowałem
      wtedy muzealnictwo i zabytkoznawstwo na Uniwersytecie w Toruniu,
      robiliśmy z Grupą Krąg różne dziwne wystawy. Uczęszczaliśmy
      wówczas na bardzo ciekawe wykłady dyrektora Muzeum Narodowego
      w Poznaniu, prof. Kazimierza Malinowskiego. On miał taki system, że
      przynosił stosik fiszek i wybierał z nich tematy, o których opowiadał.
      Któregoś dnia zrobił nam wykład o gabinetach kuriozów, takich jak
      np. ten na zamku w Kórniku...
      E.G.: ...gabinetach osobliwości lub Kunstkamerach na dworach
      książęcych lub królewskich, gdzie obok dzieł sztuki znajdowały się
      też różne egzotyczne przedmioty i tzw. mirabilia, czyli cuda natury.
      J.R.: Właśnie, takie dziwne rzeczy, które często znosili też ludzie z
      okolic... przysłowiowe ciele dwugłowe. I wtedy wpadliśmy na pomysł
      wystawy w ciemnicy. Odbywał się akurat remont studenckiej galerii
      Od Nowa, więc wnieśliśmy do tego ponurego wnętrza jakieś deski
      jako stelaże, a ja zaaranżowałem w tej ruinie specjalne oświetlenie
      dla naszych obiektów artystycznych. To było w 1965 roku, dokładnie
      1 kwietnia, więc dobra okazja na jakieś nieodpowiedzialne gesty. Pod
      tym szyldem można było wszystko zrobić, cenzor nie przychodził.
      Każdy z nas miał prace, które prześmiewały sztukę oficjalną, tę
      pokazywaną w różnych muzeach i salach BWA. Stworzyłem wtedy
      fikcyjną postać Józefa Korbieli i firmowałem nią swoje "tandetne
      kurioza". Na dodatek wypożyczyliśmy z UMK wypchane zwierzęta,
      dużą kość wieloryba, różne szkielety itp. Nazwaliśmy to absurdalne
      przedsięwzięcie wystawą artystów Stowarzyszenia Krąg.
      E.G.: I tego typu działania były później kontynuowane.
      J.R.: W 1969, roku, w ramach ogólnopolskiego sympozjum na
      temat wzajemnych wpływów plastyki i innych dziedzin sztuki na fotografię artystyczną, zrobiliśmy, jako Grupa ZERO-61 wystawę
      w nieczynnej kuźni, w samym centrum miasta. Fotograficzne prace
      prawie tam nie istniały, a jak istniały, to zdestruowane, natomiast
      rzeczy, które zastaliśmy w tym obiekcie, ocechowaliśmy artystycznie.
      Zajmowaliśmy się wtedy, za wskazaniem André Bazina, fenomenem
      śladu, pozostałością. W tym właśnie 1969 roku zrobiłem w Łodzi film
      Po człowieku. Był poświęcony mojej ciotce, która miała olbrzymie
      mieszkanie, gdzie często koczowaliśmy z wieloma artystami. Kiedy
      zmarła, sprzęty po niej wywiozłem dwoma wielkimi ciężarowymi
      samochodami na Czerwony Rynek w Łodzi, gdzie handlowali
      lumpenproletariusze. Pan Wacek Antczak, bardzo barwna postać
      związana blisko z nami, z zawodu krawiec i filmowy statysta, z
      wielką swadą sprzedawał te nikomu niepotrzebne rzeczy. Sytuacja
      na rynku nie była ujawniona jako artystyczna, pozornie nie było przy
      tym żadnego artysty, chociaż wszystko dokładnie fotografowaliśmy.
      Chodziło nam o wejście w rzeczywistość i o działanie w jej kontekście.
      Krytycy wskazywali nam wtedy, że już Kantor czy Borowski robili
      podobne rzeczy, ale to jednak było absolutnie coś innego. Oni nawet
      jak wchodzili w tzw. rzeczywistość, to jednak nadal działali w
      przestrzeni traktowanej jako wystawa dzieł. A nam chodziło o wejście
      w autentyczną miejską przestrzeń, naturalną. Na wystawie w kuźni
      pojawiły się więc obiekty, których w tamtych czasach kompletnie
      nie można było nazwać dziełem sztuki, czyli np. jakieś porzucone
      szmaty, pozostałości po człowieku, umieszczane na znalezionych,
      drewnianych tablicach. Gremialnie przyszli na nią uczestnicy tego
      sympozjum, głównie fotograficy, była m.in. Zofia Rydet, Zbigniew
      Łagodzki, Jerzy Lewczyński, Zbigniew Dłubak, Andrzej Lachowicz,
      Wiesław Hudon, NataliaLL - sama śmietanka polskich fotografów
      oraz krytyk Urszula Czartoryska. Wśród nich pojawił się również
      pewien człowiek, którego znałem jeszcze z młodości, ze szkoły
      średniej - Wojciech Roszewski. On w tym czasie studiował w Toruniu
      na trzech fakultetach: na astronomii, filozofii i filologii polskiej.
      Był niesamowicie ciekawą postacią, napisał bardzo interesujący
      tekst o tym wydarzeniu, jak na tamte czasy jest to wyjątkowy tekst.
      Roszewski objawił się później jako osobliwy poeta i pisarz, stworzył
      np. 300-stronicową książkę składającą się tylko z jednego zdania.
      Jego tekst jeszcze bardziej nas przekonał do tego typu działań
      neutralnych. Ja wtedy lansowałem pojęcie "swobodnej sztuki
      studenckiej", która w tamtych czasach była marginalna, zgrywna
      i z założenia amatorska...
      E.G.: Był Pan już wtedy studentem Szkoły Filmowej w Łodzi.
      J.R.: Dostałem się do Szkoły Filmowej w 1966 roku. I tutaj spotkałem
      już zupełnie inny układ artystyczny. Po raz pierwszy zdawałem do tej
      szkoły w 1958 roku, czyli jeszcze wtedy, gdy studiowali Polański,
      Skolim, Majewski; widywałem tam Mrożka, który pisywał dla kolegów
      filmowców scenariusze. To była troszkę sarkastyczna uczelnia,
      studenci mieli luz, wyjeżdżali często za granicę. Taka oaza czegoś,
      co można było nawet określić jako klimaty dadaistyczne. Ten luz
      bardzo mi odpowiadał, wiedziałem, że ta linia sztuki przewrotnej,
      absurdalnej, prześmiewczej to jest coś w sam raz dla mnie i dlatego
      zdawałem tam jeszcze raz po ukończeniu studiów muzealniczych.
      Uważałem zresztą, że w socjalistycznej Polsce tylko artysta może
      jeszcze robić coś własnego. Moim pomysłem na przeżycie w szkołach
      była postawa prześmiewczego łobuza, rozrabiającego chłopca. Już
      wcześniej wyczułem, że tego typu postać jest bardzo potrzebna
      i w tamtych czasach, mimo wielu przeciwności, mogła doskonale
      funkcjonować. Moje pokolenie było już wtedy wyraźnie zdystansowane
      i sarkastyczne. Niezależność można było manifestować w ramach
      społeczności studenckiej. Pojawiła się kasta ludzi, i było ich coraz
      więcej w całej Polsce, którzy interesowali się mediami: filmem,
      fotografią, różnymi multimedialnymi działaniami artystycznymi,
      w tym także organizowaniem własnym sumptem niecodziennych
      wystaw. Powstała spora grupa ludzi działających twórczo, która
      mogła spotkać się na zawołanie. Nie obserwowaliśmy tego, co się
      działo na Foksalu w Warszawie czy w Krzysztoforach w Krakowie,
      bo to nas nie interesowało, to była zupełnie inna konwencja.
      Byliśmy dobrze wykształceni i mieliśmy bardzo dobrych belfrów.
      Mnie w Toruniu uczył prof. Tymon Niesiołowski, prof. architektury Stefan Narębski i prof. Jadwiga Puciata-Pawłowska. To byli ludzie
      z czasów międzywojennych i robili wiele, żeby nas odciągnąć od
      sztuki socjalistycznej. Rozbudzali w nas zainteresowania sztuką
      z czasów Weissa, Przybyszewskiego, Wyspiańskiego, Wojtkiewicza
      i Malczewskiego. Na tej kanwie zaczęła działać Grupa ZERO-61.
      Tworzyliśmy sztukę dla sztuki, o której prawie wszyscy mówili, że
      to nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość, więc jest po nic.
      Z dzisiejszej perspektywy wydaje się ciekawe, że te działania zostały
      wskrzeszone na bazie sztuki historycznej, ale w odniesieniu do
      twórczości ekscentrycznych, wybitnych artystów. Tymon Niesiołowski
      mieszkał kiedyś w Zakopanem razem z Witkacym, był jego kolegą,
      bardzo dużo mi o nim opowiadał, miał jego obrazy. Z tego wylęgło
      się coś, co było kompletnie innym światem wobec ówczesnej
      rzeczywistości socjalistycznej. Miało to wpływ także na charakter
      Stowarzyszenia Krąg, ekscentryków od gabinetów, osobliwości.
      Kiedy prof. Kazimierz Malinowski wtajemniczał nas w istotę tych
      gabinetów uznałem, że to jest sposób na wymknięcie się spod kontroli
      sztuki uznanej, oficjalnej.
      E.G.: A jaki charakter miały wasze prace?
      J.R.: Kopiowaliśmy dzieła profesorów, zgrywaliśmy się. Antoni Mikołajczyk,
      który był uczniem Bronisława Kierzkowskiego, skopiował
      go tak dokładnie, że gdy profesor przyszedł na wystawę, to kompletnie
      nie wiedział, że to nie są jego obrazy. Ja wyprodukowałem dwie
      prace. Jedna się zachowała i jest to Dama z naszyjnikiem - bohomaz
      malarski przypominający głowę kobiety z oczami z okrągłych luster,
      w tandetnym naszyjniku. Druga praca nazywała się Epitafium Jana
      Gnata - była to kość przytwierdzona do jakiegoś blatu i oprawiona w
      dużą ramę. Tego tandetnego obiektu już nie ma, bo się rozpadł.
      E.G.: To zupełnie niepodobne do tego, co robiliście w tym czasie na
      studiach w Łodzi.
      J.R.: Tak. Tu był Warsztat Formy Filmowej, gdzie studiowało się
      film, rozsadzało się logiczne konstrukcje, taka praca analityczna, ale
      obok były przyczepione działania ludyczne zupełnie w innym stylu.
      Ta rozrabiacka frakcja skupiona wokół Warsztatu była niesłychanie
      potrzebna, była grupą interwencyjną. Charakteryzowała się tym, że
      łatwo można się było skrzyknąć. Jeździliśmy razem na festiwale,
      sympozja, wystawy... do Zielonej Góry, do Osiek, do Zakopanego, do
      Lublina, do Mroczka. To był poważny bój o nową kinematografię,
      chcieliśmy uprawiać inny rodzaj kina. Ta grupa działała bardzo
      aktywnie w kontekście ówczesnej, ustawionej politycznie rzeczywistości.
      Aż nadszedł moment, gdy ta rzeczywistość w latach 80.
      kompletnie się zmieniła. Przyszło młode pokolenie, m.in. Łódź Kaliska,
      ale niektórzy z nas nadal odgrywali znaczącą rolę. Na przykład
      Nieme Kino w Łodzi to inicjatywa, która wypłynęła ze środowiska
      Szkoły Filmowej. Sarkazm wciąż się doskonale sprawdzał, pojawił
      się Andrzej Partum, Jacek Kryszkowski. Młodsi i starsi dobrze się
      rozumieli - zawiązała się sytuacja określana terminem kultury zrzuty,
      taka łódzka specjalność. Jakby się tak dobrze przyjrzeć, to w tej
      grupie wykształcenie artystyczne miało nas może trzech, czterech.
      Reszta to sfiksowani zapaleńcy, amatorzy. Mnie zawsze bardzo
      odpowiadała konstytucja takiego dzieła sztuki, które nie ma w sobie
      perfekcyjności, a nawet mogłoby uchodzić za amatorszczyznę. Takie
      też były moje pierwsze, amatorskie filmy. Jeden z nich, 6 000 000
      z 1962 roku, ocalał. To praca typu foundfootage, zbierana z różnych
      źródeł - kompletnie nie jest ważny ani autor, ani jakość materiału.
      Konwencja dadaistyczna, trochę w duchu Stefana Themersona.
      W 1973 roku dostałem propozycję udziału w Biennale w São Paulo.
      Wpadłem wtedy na pomysł, że przeniesiemy tam pana Wacka,
      zdokumentujemy w różnych mediach jego osobowość i mentalność.
      Pokazano to na biennale w specjalnie zaprojektowanym boksie.
      Jeszcze przed jego śmiercią nakręciliśmy słynny film Reinkarnacja
      według jego scenariusza, gdzie on sam interpretuje swój poemat.
      Chcę go koniecznie pokazać w Atlasie.
      E.G.: Jak wyglądały inne działania, w których Pan uczestniczył, gdzie
      "wejście w rzeczywistość" było głównym zamierzeniem, a artysta
      pozostawał na dalszym planie?
      J.R.: Na początku lat 70. odbywało się wiele takich "ludycznych" sytuacji. Dyrektor Ryszard Stanisławski wpuścił nas prawie na miesiąc
      do Muzeum Sztuki w Łodzi. Zorganizowaliśmy tam dla łodzian
      powszechny konkurs na podpis artystyczny i koncert dyletantów w
      ramach projektu "sztuka intuicyjna". Zrobiliśmy też akcję, która być
      może była pionierską w tamtych czasach: transmisja telewizyjna z
      użyciem profesjonalnego sprzętu. Ustawialiśmy prawdziwe kamery
      studyjne w trzech miejscach: w prywatnym mieszkaniu, zakładzie
      stolarskim i na skrzyżowaniu ulic. Obrazy z kamer transmitowane
      były przez 12 godzin do muzeum, gdzie można je było oglądać na
      monitorach. Była to więc próba wniknięcia w rzeczywistość za
      pomocą nowych mediów. Mieliśmy prawdziwy wóz transmisyjny na
      cały dzień, czego pewnie w tamtych czasach nikt nie miał, nawet
      Nam June Paik.
      Z wejściem w rzeczywistość wiązało się też "zdeklasowanie" artysty,
      wycofanie go na dalszy plan. Chociaż on gdzieś tam oczywiście, był
      jako czynnik sprawczy.
      E.G.: I z tego typu działań, wokół których zebrała się spora grupa
      artystów i ludzi zainteresowanych "inną sztuką", wykluła się później
      Galeria Wymiany.
      J.R.: Na pomysł Galerii Wymiany wpadłem w 1978 roku. Idea
      tej Galerii polega na tym, że nie obraca się żadnymi pieniędzmi.
      Wszystko jest darem lub formą wymiany. Moi przyjaciele zaczęli mi
      przywozić różne rzeczy. Nie były to takie "normalne" dzieła sztuki,
      bo takie mnie kompletnie nie interesowały, tylko takie absurdalne,
      zrobione specjalnie dla mnie. Mam tego w tej chwili bardzo dużo.
      Robiłem z zasobów Galerii różne wystawy, ale nigdy nie było tak,
      że pokazywałem tylko te kuriozalne przedmioty, zawsze to było
      przemieszane z dziełami wybitnych artystów ze świata – byli to
      głównie minimaliści, fluxusowcy, akcjoniści wiedeńscy. Prace, które
      ofiarowano mi do Galerii Wymiany mogły być drastyczne, śmieszne,
      dziwaczne, amatorskie, nietrwałe - często to jakiś świstek, plakat,
      rysunek, tekst... dosłownie wszystko, co może stworzyć ludzka
      wyobraźnia.
      E.G.: I właśnie z takich prac robi Pan teraz wystawę.
      J.R.: Chcę pokazać pewną przestrzeń kuriozalną, którą wypełnią
      rzeczy wyselekcjonowane z mojej Galerii. Wśród współczesnych,
      młodych artystów polskich doszukałem się też twórców, którzy
      działają w podobnym duchu. Oprócz wymienionych już wcześniej
      Artura Malewskiego, Grzegorza Drozda, Maurycego Gomulickiego,
      pokażę też prace Karoliny Breguły, Ireny Kalickiej, Aleksandry
      Ska i Agnieszki Szuścik. Nie są oni związani z Galerią Wymiany.
      Wskazuję tu na pewne ich obsesje, specyficzne skłonności, dlatego
      pojawią się m.in. duże, nadrealne obrazy Drozda, dziwaczne postacie
      Malewskiego, prace o seksie Gomulickiego.
      E.G.: Jak będzie wyglądała aranżacja wystawy? O ile wiem, szykuje
      Pan coś szczególnego.
      J.R.: To będzie głęboka czeluść, wyciemniona przestrzeń, a widzowie
      dostaną latarki, których jednorazowo będziemy rozdawać najwyżej
      15-20 sztuk. Przestrzeń galerii zamieni się w tytułowy "brzuch",
      będzie się samemu odkrywało rzeczy umieszczone na różnych
      poziomach, w zakamarkach, trochę tak, jak to wygląda w lamusie.
      Filmy pokażemy w małych kabinkach, do oglądania w pojedynkę.
      Pośród prac artystów będą też tzw. dzieła-znaleziska, wygrzebane
      na Rynku Bałuckim. Nie chcę podpisywać prac - nazwiska artystów
      i autorów zostaną umieszczone na osobnej planszy, ale jak ktoś
      się będzie chciał dowiedzieć czegoś więcej o konkretnej pracy, to
      oczywiście otrzyma taką informację.
      E.G.: Skąd pomysł na taką koncepcję - wędrówki w ciemnościach
      pośród dzieł?
      J.R.: Przeżyłem coś podobnego na Ukrainie. W klasztorach są tam
      ciemne labirynty, dostaje się świeczkę, by wędrować bardzo długimi
      korytarzami, oświetlając sobie drogę, na której widać leżące truchła
      mnichów pochowanych onegdaj w krętych katakumbach. To mnie
      zainspirowało. Na wystawie też będzie trochę strasznie. I bardzo
      ważne jest chodzenie i odkrywanie tych dziwów oraz przestrzeni dla
      samego siebie.
      W kontekście tego, co się dzieje obecnie w sztuce polskiej, to jest
      perfidny zabieg. Wołanie o swobodne traktowanie sztuki, bez nakazów i dyrektyw. Na wystawie sztuka objawi się tylko wtedy, jak ją po
      swojemu odnajdziemy. Stawiam na "dzieła mentalne", które mają w
      sobie niejednokrotnie większą potęgę twórczą niż prace klasyczne. To
      będzie ryzykowne zamierzenie, niektórzy artyści nawet nie wiedzą, że
      chcę pokazać ich rzeczy w tym niecodziennym kontekście.
      E.G.: Czyje jeszcze prace włączy Pan do wystawy, oprócz młodych
      artystów spoza Galerii Wymiany?
      J.R.: Będzie m.in. Wacław Antczak, Jerzy Grzegorski, Włodzimierz
      Borowski, Krzysztof Bednarski, Wojciech Bąkowski, Tatiana Czekalska
      i Leszek Golec, Janusz Haka, Marek Janiak, Józef Korbiela,
      Jacek Kryszkowski, Andrzej Partum, Andrzej Różycki, Dorothy
      Deschamps, Roman Dziadkiewicz, Michael Druks, Yoshio Nakajima,
      Zygmunt Rytka, Jadwiga Sawicka, Jiri Valoch, Krzysztof Zarębski,
      Ewa Zarzycka oraz moje rzeczy i przedmioty nieodgadnione
      z Bałuckiego Rynku. Chciałbym, żeby to była intymna wędrówka od
      pracy do pracy, żeby ta przestrzeń była z wnikliwością przez widza
      penetrowana.
      E.G.: Projekt związany z Galerią Wymiany, który Pan realizuje
      już od wielu lat, w pewien sposób odbiega od postawy wobec
      sztuki, jaką Pan prezentuje w większości swoich prac, postawy
      analitycznej, eksperymentalnej, wywodzącej się z konstruktywizmu,
      autotematycznej. Jak to razem funkcjonuje, jakie ma punkty
      styczne?
      J.R.: To się idealnie wymienia. Weźmy np. moje Kąty energetyczne,
      trochę postkonstruktywistyczne, ale tak naprawdę wszystko jest
      zupełnie inaczej. Sprawdzam przy ich pomocy, czy propozycja tego
      typu wejdzie do sztuki polskiej. Akcja się powiodła, absurdalne
      Kąty weszły. To jest bardzo ciekawa operacja. Analityczność jest tu
      rodzajem kręgosłupa, strukturą, ale człowiek w tej strukturze jest
      jednak biologiczny, ze swoimi słabościami, niedoskonałościami.
      Wymiar analityczny jest konieczny, on nadaje powagę zamierzeniu,
      bo gdybym przez dwadzieścia lat uporczywie nie robił tych Kątów, to
      one by upadły, rozmyłyby się w nicości. A teraz są kupowane przez
      muzea i kolekcjonerów, ludzie chcą je mieć.
      E.G.: Galeria Wymiany jest fenomenem samym w sobie.
      J.R.: Właśnie, bo pokazuje, że w Polsce bez pieniędzy, zupełnie
      bez grosza, opierając się głównie na przyjaźni, można zgromadzić
      olbrzymie zbiory. Mam w tej chwili dwa magazyny pełne prac,
      olbrzymią ilość taśm, książek, tekstów, druków itp. Na tzw. łódzkim
      Mahattanie zorganizowałem teraz wraz z żoną Izabelą rodzaj biura
      Galerii Wymiany. Zdarzało się, że prezentowałem prace z Galerii
      w miejsce swoich własnych, tak było na wystawie Express Polonia
      w 1998 roku Budapeszcie - wprowadziłem tam w ten sposób dzieła
      pięćdziesięciu innych artystów. Dzięki takiemu sprytnemu zabiegowi
      można było poszerzyć pole rozumienia sztuki.
      E.G.: Czy to nie jest też tak, że te zbiory mają szczególną wartość
      właśnie ze względu na Pana osobę. Bo przecież do każdego przedmiotu
      z Galerii Wymiany ma Pan gotową opowieść, z każdym jest związana
      jakaś historia, przygoda, którą Pan zna. To dodatkowy walor.
      J.R.: Mam w Galerii Wymiany cały czas jeszcze tzw. przedmioty
      niewyzwolone, których do tej pory nie pokazywałem, np. obraz
      Warpechowskiego. Teraz będzie premiera tego dzieła, nawet sam
      artysta nic o tym nie wie. Nikt takiego Warpechowskiego nie zna.
      Jako "konserwator myśli" ocaliłem różnym artystom wiele rzeczy
      z niebytu, przechowałem, a teraz ujawniam. Dlatego chętnie mi
      powierzali i nadal powierzają swoje prace, bo wiedzą, że o nie
      zadbam, że są w dobrych rękach, że ich nigdy nie sprzedam, by nie
      rozproszyć tej bezinteresownie gromadzonej kolekcji.
      E.G.: To się absolutnie nie wpisuje w tę ideę, chociażby dlatego, że
      Pan nie kupuje prac do kolekcji, tylko są one Panu darowane. Ile
      mniej więcej prac liczy Pana kolekcja?
      J.R.: Ogromne ilości, to jest nie do policzenia. Jest wiele filmów,
      taśm, książek, prac bardzo małych, wręcz intymnych, co też chcę
      podkreślić na wystawie, właśnie tę ich subtelną intymność. Pokażę
      prace wykonane specjalnie dla mnie, z dedykacjami od artystów.
      E.G.: Tytuł wystawy nasuwa wyraźne skojarzenie z filmem Petera
      Greenawaya Brzuch architekta. W czym będzie do niego podobny
      Brzuch Atlasa?
      J.R.: W jego filmie fascynowało mnie, że ten bolący brzuch był tam
      obecny zarówno fizycznie, jak i metafizycznie. I tu też będziemy mieli
      do czynienia z wnętrzem czegoś bolesnego, co ma się dopiero w tej
      intymnej przestrzeni, dzięki innym ludziom, urodzić.
      E.G.: Dziękuję za rozmowę.